Dzielący się majątkiem przeważnie wiedzą, co wchodzi w jego skład. Doskonale znają kwoty zgromadzone na kontach, znają wartość aut, mieszkania, roweru. Pieczołowicie liczą wszelkie dobra – od łyżeczek począwszy, a skończywszy na rzeczach większych, typu: dom, samochód, działka, samolot, czołg (tak, nawet czołgami dzielą się niektórzy).
Oto Pytanie od Czytelniczki bloga:
Jestem w trakcie rozwodu, który trwa od dwóch lat. Mamy dwa mieszkania. W jednym mieszkam ja, drugie zajął mój mąż. Kilka miesięcy mieszkanie stało puste, ponieważ mąż nie wyrażał zgody na wynajem. W tym okresie było nieopłacane, ponieważ nie było mnie stać na opłacanie dwóch mieszkań, a mąż nie płacił za nic. W międzyczasie męża zwolniono z pracy. Ja pracuję, więc jeśli dojdzie do egzekucji zadłużenia to komornik zajmie moje konto. Jakie mam możliwości odzyskania w połowie tych należności skoro nie mamy rozdzielności i podziału majątku. Rozwód w sądzie I instancji zapadł z wyłącznej winy męża, ale mąż się odwołał, więc nie wiem kiedy będzie koniec rozwodu.
Ponieważ żyjemy w kraju katolickim, większość polskich małżeństw to małżeństwa kościelne. Gdy para podejmuje decyzję o rozwodzie, to idą do sądu. Tam załatwia się sprawę cywilnie. Jeśli zaś chodzi o rozwiązanie węzła kościelnego. No cóż – w kościele rozwodów nie ma. Zdziwieni?
Wiele osób jest bardzo zdziwionych, gdy mówię im o tym. Przecież nie raz słyszeli o rozwodzie kościelnym. Ostatnio nawet zwrócono mi uwagę, że racji nie mam, bo oto Weronika Marczuk – była żona Cezarego Pazury – wziąć z nim chciała rozwód kościelny.
Proszę mi uwierzyć. W kościele nie ma rozwodów. Jest za to unieważnienie małżeństwa. Nie jestem znawcą prawa kanonicznego, jednak wiem, że proces unieważnienia małżeństwa to proces żmudny i trudny. Czasem ciągnie się latami. Wygląda zupełnie inaczej niż postępowanie rozwodowe, no i opiera się na prawie kanonicznym, a odbywa się przed sądami kościelnymi.
No i nie ma rozwodów konkordatowych.
Bywam psychologiem, choć nim nie jestem z wykształcenia. Nie mam kozetki, nie znam się na psychoanalizie, jednak umiem słuchać – i nie udzielam „dobrych rad”. Taki ze mnie „prawnikolog”. Jakoś ostatnio dużo w mojej pracy psychologii, stąd pomysł na dzisiejszy wpis.
Pan X jest mężem Pani X. Są razem od kilkunastu lat. Zbudowali dom, mają dzieci, psa, kota, samochody. Pan X ma też hobby. Lubi kobiety. Traci dla nich głowę, pieniądze i czas.
Pani X wie o słabości małżonka. Dowiedziała się kilka, a może kilkanaście lat temu. Na początku bolało, była u prawnika, psychoterapeuty, była u księdza, przyjaciółki.
Dała Panu X drugą szansę. Po jakimś czasie dała mu trzecią szansę. Życie toczy się dalej – każdemu trzeba dać szansę – mówi Pani X.
Ta prosta historia toczy się w Warszawie. Pan i Pani X są prawdziwymi ludźmi. Spotkałam ich na swojej zawodowej drodze.
Zanim ktoś z Państwa zacznie oceniać tych ludzi, powiem tylko, że takie historie zdarzają się często. Może za często…
Mimo bólu, ran, braku perspektyw kobieta (czasem mężczyzna) tkwi w związku, który gaśnie, albo taki którego już nie ma – jest tylko struktura.
Dlaczego zostają i żyją z partnerem kłamcą, bawidamkiem, oszustem? Mówią, że z miłości. Przysięgają, że ich miłość nie przeminęła.
Ta nienormalna miłość ma w psychologii swoją nazwę – jest syndromem „kochania za bardzo”.
Bijesz swoje dziecko?
W tych pięknych czasach nikt już dzieci nie bije. Tak było kiedyś. Teraz się z nimi rozmawia, wyjaśnia trudne kwestie, tłumaczy, edukuje. Dzieci się obecnie nie bije, prawda?
Pisząc powyższy wstęp mam świadomość tego, że piszę głupoty. Nieprawdę. Dzieci były i są nadal bite. Może teraz nazywa się to nieco ładniej – karcenie, klaps (klapsik nawet), kuksaniec… Ale to nadal jest bicie. A bicie (i kuksanie), to nadal przemoc. Klaps- to też przemoc wobec dziecka.